Są takie wyjazdy, których opisanie przychodzi z trudnością, jako że słowa nie są w stanie odzwierciedlić atmosfery, która towarzyszyła wydarzeniom uwiecznionym w pamięci uczestników. Nasz ostatni wyjazd do Belgii można z pewnością do tego typu wydarzeń zakwalifikować.
Z kronikarskiego jednakże obowiązku postaramy się co nieco o nim rzec. I tak warto wspomnieć, iż około dwudziestokilometrowa trasa wiodła wzdłuż pagórków, rozpadlin, leśnych duktów i polnych dróżek, które na przełomie 1944 i 1945 roku były areną zmagań armii amerykańskiej i niemieckiej. Od tego czasu w terenie tym nie widać większej ingerencji człowieka, tak jakby minione lata nie odcisnęły swego piętna na tym zakątku Belgii. Sektor obejmujący takie miejscowości jak Manhay, Malempre czy Baraque Fraiture był co prawda w tym okresie rejonem operacyjnym m.in. 82nd Airborne Division, postanowiliśmy jednakże (za przyzwoleniem organizatorów) ruszyć w ślady GI w umundurowaniu typowym dla GI z Big Red One.
Kolejne kilometry upływały nam pod znakiem człapiącego błota, zdradliwych, ślizgich zlodowaciałych fragmentów gruntu, zalegającego śniegu i wszechobecnej wody. Warunki przypominały bardziej – przynajmniej stereotypowo – te, które towarzyszyły żołnierzom Wielkiej Wojny. Pomimo wszechobecnej wilgoci i opadów, zachowywaliśmy (odtwarzając wszak piechotę, dla której to chleb powszedni) wysokie morale, pokonując trasę (wliczając w to chwile postojów m.in. na ciepły posiłek i delektowanie się okolicą) w czasie poniżej 4 godzin.
Formuła marszu, jako imprezy otwartej na uczestników różnej kategorii, zgromadziła na trasie nie tylko rekonstruktorów, żołnierzy współczesnych czy rezerwistów, ale też zwykłych ludzi, którzy w ten nietypowy sposób mieli okazję przemierzać tereny „bitwy o wybrzuszenie”.
Fot. / photo by: Michał Katzer